Dość upiorny widok Endurance skutej lodem, fot. Frank Hurley, 1915 |
Apsley Cherry-Garrard tak podsumował kiedyś dokonania wielkich polarników: "do naukowej organizacji wyprawy dajcie mi Scotta; do podróży zimowej Wilsona; do osiągnięcia bieguna i niczego więcej Amundsena; a gdy wpadnę w tarapaty to za każdym razem chcę mieć przy sobie Shackletona". To właśnie ten ostatni zapisał się w sposób szczególny w historii badań polarnych, choć paradoksalnie nie osiągnął żadnych większych sukcesów na tym polu. Szeroko-zakrojone wyprawy, w których brał udział zawsze kończyły się w podobny sposób - ich stawką za każdym razem okazywało się po prostu życie. I właśnie tutaj Shackleton nie miał sobie równych - z największych opresji potrafił wyjść obronną ręką. Jego ostatnia ekspedycja na Antarktydę wciąż zalicza się do najśmielszych takich przedsięwzięć.
Królewska Wyprawa Transanarktyczna pod dowództwem Ernesta Shackletona miała być ostatnim akordem w dziejach tzw. Heroicznej Eksploracji Antarktydy. Biegun został już zdobyty kilka lat wcześniej, dlatego Shackleton wyznaczył sobie inny cel - bardzo śmiały i równie ryzykowny. Otóż, postanowił przejść szósty kontynent w poprzek, przez biegun. Rzeczywistość szybko zweryfikowała te plany. Ta właściwa wyprawa jeszcze dobrze się nie rozpoczęła, a już się zakończyła gdy statek Endurance utknął w lodach w pobliżu wybrzeży Antarktydy - jak się później okazało, na dobre. Prawdziwa groza następuje jednak dopiero wtedy, gdy zmiażdżona Endurance idzie na dno, a ludzie - dosłownie i w przenośni - zostają na lodzie. Znajdują się tysiące kilometrów od najbliższych siedzib ludzkich, nikt nie wie o położeniu, a otoczeni niespokojną wodą i kapryśnymi krami nie mają nawet pewnego gruntu pod nogami. Wiecznie przemarznięci, przemoczeni i głodni zdani są wyłącznie na łaskę i niełaskę natury.
Pośrodku niczego fot. Frank Hurley |
W tej sytuacji na Shackletonie jako dowódcy wyprawy spoczywał szczególny rodzaj odpowiedzialności. Od jego osądu i decyzji zależało życie pozostałych 27-miu mężczyzn - już sama tego świadomość mogłaby wielu w podobnym położeniu przerosnąć. Równocześnie Shackleton miał też na głowie inne sprawy: musiał dbać o morale załogi i nie dopuszczać do jakichkolwiek rozłamów bądź napięć, o co w takich warunkach nie było trudno. Po wcześniejszych polarnych doświadczeniach zdawał sobie, aż nazbyt dobrze sprawę, że w grupie siła. Nie wiadomo czy Shackleton przeżywał jakieś chwile zwątpienia czy załamania, ale nigdy nie dał tego po sobie poznać. Zresztą tego po nim oczekiwano; swoją niezłomną postawą miał dawać przekład innym.
Ernest Shackleton wiele by jednak nie zdziałał bez współpracy swoich towarzyszy niedoli, którzy generalnie spisali się znakomicie. Byli wśród nich zaprawieni w bojach polarni weterani jak Frank Wild, Tom Crean czy Frank Hurley, ale dla większości takie ekstremalne warunki były zupełną nowością. Niemniej nigdy kwestionowano decyzji dowódcy, co więcej z reguły chętnie wykonywano wszelkie rozkazy. Jak wielkim szacunkiem darzono Shackletona najlepiej świadczy zachowanie rozbitków z Wyspy Słoniowej, którzy jedynej nadziei na ratunek upatrywali właśnie w swoim dowódcy. A Shackleton miał z pewnością tego świadomość i nie zawiódł.
Mimo, że od tych wydarzeń mija już ponad sto lat to wciąż są one żywo obecne w zbiorowej świadomości. To niewyczerpane źródło inspiracji oraz bezprecedensowy przykład walki o przetrwanie w obliczu piętrzących się przeciwności. Nie należy jednak zapominać tu o roli szczęścia, którego załoga Endurance miała wyjątkowo wiele. Na przestrzeni całej ich podróży rozłożonej na lata i tysiące kilometrów bardzo wiele rzeczy mogło pójść nietak - wystarczył jeden błąd, jedna niefortunna fala czy niekorzystny wiatr by załoga przepadłaby gdzieś bez wieści. A tym większe uznanie i podziw płynie w stronę tych ludzi, że cały szereg podobnych wypraw kończył się tragicznie jak choćby te Franklina, De Longa czy Scotta.
Jedną z publikacji poświęconych właśnie tej ekspedycji jest napisana przez Alfreda Lansinga pod koniec lat 50. "Wyprawa Endurance". I chociaż istotnie mamy tutaj do czynienia z wyjątkowo pasjonującym tematem to nie oznacza to jeszcze, że to samo dotyczy książki*. Autor skrupulatnie wywiązuje się ze swego zadania, ale jak się wydaje największą uwagę przykłada do atmosferycznych i geograficznych aspektów towarzyszących rozbitkom. W konsekwencji książka ma trochę zaburzone proporcje, gdzie opisy przeprawy przez morze czy góry ciągną niemal się w nieskończoność. Zamiast o kolejnej fali czy grani wolałaby poczytać o reakcjach załogi wystawionych na te ciężkie próby. Na szczęście mamy też sporo wyimków z dzienników uczestników wyprawy, ale nadal nic nie stało na przeszkodzie by przytoczyć szersze fragmenty. Książka też aż prosi się o porządny epilog (z uwzględnieniem perypetii Aurory po drugiej stronie Antarktydy albo choćby dalszych losów Shackletona). W rezultacie powstała wyczerpująca, choć momentami monotonna relacja, której głównym mankamentem jest to, że stosunkowo mało miejsca poświęcono w niej ludziom.
*Osobną kwestię stanowi polskie tłumaczenie (Zbigniew Obinski, 1968), które w wielu momentach jest bardzo niefortunne i nieporadne. O dziwo jednak, gdy dochodzimy do wymagających i skomplikowanych fragmentów przekład staje się bez zarzutu. Wygląda więc na to, że tłumaczowi zabrakło trochę fantazji i finezji językowej, a nie wiedzy czy umiejętności.
"Wyprawa Endurance", Alfred Lansing, wyd. Iskry, 350 stron, 1968 r.
oryg. "Endurance: Shackleton’s incredible voyage"
Moja ocena: 7/10
"I believe it is in our nature to explore, to reach out into the unknown. The only true failure would be not to explore at all."
OdpowiedzUsuń