Film, który chyba od razu zwraca uwagę ze względu na swój tytuł. Dla mnie brzmi on na tyle intrygująco, że od razu postanowiłam, że muszę go obejrzeć. Wykazuje się dużą naiwnością oraz wielkim zaufaniem decydując się przeczytać książkę czy obejrzeć tylko ze względu na chwytliwy tytuł. I oczywiście nieraz na takim podejściu się przejechałam; ale i tak nie zamierzam czy raczej nie potrafię go zmienić. Jedni zwracają uwagę na twarze aktorów, inni na nazwiska reżyserów, natomiast ja mam słabość do tytułów, które w minute rozbudzają moją ciekawość, wyobraźnię oraz wielkie nadzieje.
Brad Pitt w roli Jesse'ego Jamesa, Casey Affleck w roli Boba Forda |
W kwestii fabuły filmu z pomocą przychodzi nam oczywiście sam tytuł, który zdradza niemal wszystko, ale zapewniam, że nie to co najlepsze i najważniejsze. Znamy już głównych bohaterów oraz wiemy co się między nimi wydarzy. Pytanie tylko: jak i dlaczego się wydarzy.
Tytułem wyjaśnienia powiem, że Jesse James to postać historyczna żyjącą w XIX wieku w Missouri. Przez lata nękał on społeczeństwo swoimi brutalnymi napadami, rabunkami oraz morderstwami. Choć za życia Jesse cieszył się złą sławą kryminalisty to po śmierci stał się legendą. Osobą, która zada kres tym niegodziwościom będzie Robert Ford - jego wspólnik, a właściwie jedynie pomagier. Nie ulega wątpliwości, że jest zdrajcą, ale czy pomiędzy zdradą a tchórzostwem można postawić znak równości? Film opowiada więc o okolicznościach i kulisach w których doszło do zamordowania Jamesa oraz o konsekwencjach tego czynu dla Forda. Każda z tych dwóch postaci przeżywa swój dramat. Mamy tu do czynienia z ofiarą i katem w jednym - dotyczy się to zarówno samego Jesse'ego jak i Roberta.
Chciałabym napisać, że z zainteresowaniem obejrzałam ten film od początku do końca. Tymczasem prawda jest taka, że z zainteresowaniem obejrzałam jedynie jego początek oraz koniec. Poskładałam jakoś wątki w całość i potrwałam do końca, choć w trakcie filmu wielokrotnie miałam kryzysy pogłębiane przez kolejne porcje reklam. Dobrze jednak, że nie powiedziałam pas i obejrzałam do końca. Nie żałuje. Sam finał jak i to co się działo potem wynagradza znużenie i zwątpienie w idee tego filmu, oraz znacznie podwyższa jego ocenę w moich oczach. Patrząc także z perspektywy finału to co wcześniej wydawało się nudne i nieistotne nabiera teraz nowego znaczenia i zasadności.
Trzeba oddać sprawiedliwość, że film utrzymany jest w bardzo melancholijnej i ponurej stylistyce co z miejsca zaprzecza wprowadzeniu dynamicznej akcji. Całość dopełniają przepiękne zdjęcia oraz nastrojowa muzyka w wykonaniu Nicka Cave'a i Warrena Ellisa. Pod względem artystycznym nie można mu nic zarzucić - to prawie dzieło sztuki. Z początku wszystko to bardzo mi się podobało, ale później jednak zadziałało na mnie usypiająco i zniechęcająco. Adekwatne wydaje się określenie i oskarżenie filmu o przerost formy nad treścią. Być może popełniłam błąd oglądając ten film w telewizji pokiereszowany reklamami; być może właśnie to wypaczyło moją ocenę i popsuło mi całe widowisko. W każdym razie w miarę możliwości postaram się obejrzeć go jeszcze raz.
Scena napadu na pociąg robi wrażenie! |
W moim odczuciu Andrew Dominik stworzył dziwny i specyficzny film. Właściwie to ścierają się w nim dwa zupełnie różne obrazy - jeden na którym o mało nie zasnęłam i drugi, który obudził mnie oraz moją ciekawość. Jednak żaden z nich nie może istnieć bez drugiego, a razem tworzą dziwną całość. Film "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa" jest niemal tak długi (ponad 150 minut) jak jego tytuł, niestety nie jest już tak dobry jak mógłby być. A mógł być rewelacyjny.
"Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda";
western, dramat, 2007 r.
reż. Adrew Dominik
na podstawie powieści Rona Hansena
na podstawie powieści Rona Hansena
oryg. "The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford"
Moja ocena: 8/10
Trochę sobie ponarzekałam, ale jak widać ocenę dałam wysoką. To w dużej mierze to wynik ostatniej pół godziny filmu w połączeniu z pięknymi zdjęciami i muzyką. Poza tym do tej pory film zdążyłam obejrzeć już trzykrotnie i za każdym razem podoba mi się coraz bardziej. Gdyby teraz przyszło mi napisać o nim notkę, brzmiałabym ona zupełnie inaczej niż powyższa.
Rzeczywiście tytuł jest dosyć intrygujący. Być może kiedyś sprawdzę ten film na własnej skórze :)
OdpowiedzUsuńNie do końca bym się zgodził. Ja przynajmniej byłem oczarowany całym tym filmem i zleciał mi niesamowicie szybko, znużenia nie odczułem. Zgodzę się co do stylistyki, zrealizowany jest w sposób mistrzowski. Zdjęcia i muzyka tworzą tutaj klimat niezwykły. Ale sama historia choć nie trzyma w napięciu ze względu na akcję, to robi to ze względu na relacje między bohaterami. Troszkę krzywdzące jest stwierdzenie, że występuje w tym filmie przerost formy nad treścią, bowiem każda scena w filmie ma swoje usprawiedliwienie w przedstawieniu widzom bohaterów. Mamy więc Jessego, który we wspaniałej scenie nad pokrytym lodem jeziorem daje wyraz swojemu zagubieniu i depresji, w którą stopniowo popada. Mamy Roberta, którego fascynacja idolem z każdą chwilą przeradza się w nienawiść. W ogóle film jest mistrzowsko zagrany, każda nawet najmniej ważna postać jest bardzo wyrazista. Ale to Affleck daje tutaj prawdziwy popis, tworząc postać, która budzi w widzu bardzo mieszane uczucia, które raczej rzadko są pozytywne. I przez to jest tak bardzo autentyczny. Mnie ten film nie tylko przekonał, ale i zrobił na mnie ogromne wrażenie. Cudo.
OdpowiedzUsuńI fajny plakat dorwałaś, wcześniej go nie widziałem:)
Pozdrawiam
Sama nie wiem jak to możliwe, ale naprawdę ten film mnie znużył w wielu momentach. Myślałam, że w tytule zawiera się cała treść, a to nie prawda. Jest o wiele więcej. Moje podejście mnie zgubiło. Zgadzam się, że ten film może oczarować. Może także zaskakiwać i warto go obejrzeć. Mimo wszystko podobał mi się, chętnie drugi raz go obejrzę.
UsuńKażdy może mieć swoje zdanie. Dlatego ja też się wypowiem.
OdpowiedzUsuńOd początku wiedziałam, że muszę zobaczyć ten film i cierpliwie czekałam aż pojawi się w kinach. Niestety mimo świetnych trailerów, fantastycznych plakatów i zapowiedzi film mnie rozczarował. Dla mnie był nudny i niemiłosiernie się dłużył. Podobały mi się kostiumy i charakteryzacja jednak nic poza tym. Fabuła .. cóż chyba spodziewałam się większej dynamiki.
Na pewno nie obejrzę go po raz drugi.
Mam podobną przypadłość - zakochuję się w tytułach i pokładam nadzieję, niestety coraz częściej dopada mnie miłosny zawód. ;)
OdpowiedzUsuńDo filmu kilka razy już miałam przysiąść, ale w rezultacie jeszcze nie obejrzałam.
Według mnie jest to bardzo dobry western, stylowy, świetnie zrealizowany, niepokojący i melancholijny oraz wyłamujący się z konwencji, jakie obowiązują obecnie w Hollywood. Choć jestem wielbicielem westernów, miałem obawy co do tego filmu - w jednej z recenzji film został porównany do filmów Terence'a Malicka, co mnie zniechęciło do pójścia do kina. Obejrzałem ten film jakiś rok temu w telewizji i mimo przerw reklamowych, które wydłużyły ten film do trzech godzin, film Dominika bardzo mi się podobał, oglądałem go bez znudzenia, ale możliwe, że podczas ponownego seansu będę się już nudził ;-) Nie jest to najlepszy western XXI wieku, bo za taki uważam "Propozycję" (również z muzyką Nicka Cave'a), ale w tym millennium powstały też westerny, które znacznie mniej mi się podobały, jak np. "True Grit" Coenów.
OdpowiedzUsuńIm dłużej myślę o tym filmie tym bardziej dziwie się, że coś mi w nim nie grało :> Bo uwielbiam takie kino; jak napisałeś "stylowe, świetnie zrealizowane, niepokojący i melancholijne oraz wyłamujące się z konwencji, jakie obowiązują obecnie w Hollywood". Ostatecznie stwierdzam, że był po prostu za długi, gdyby był bardziej skondensowany i krótszy byłyby rewelacją.
Usuń@Mariusz - ja co prawda znawcą westernów jestem żadnym, więcej oglądałem tych nowych, niż klasycznych, ale przecież "True Grit" nie był wcale taki zły. Owszem bardzo nawet nie ma co porównywać, bo to kino zupełnie różne, mniej poważne, ale moim zdaniem też ma swój urok i sobie je cenie. Tak jak całą twórczość Coenów.
UsuńZ "True Grit" Coenów mam problem, bo nie potrafię go ocenić inaczej niż jako remake - mimo że Coenowie podkreślali, że ich film nie jest remakiem, tylko nową adaptacją powieści. Wprawdzie film Coenów jest bardziej mroczny i ma bardziej pesymistyczne zakończenie niż oryginał z Wayne'em, to i tak nie mogłem się ustrzec porównań. Uważam, że wersja Hathawaya jest lepsza, aktorstwo Wayne'a bardziej przekonujące niż Bridgesa, a zakończenie starej wersji to jedno z najpiękniejszych zakończeń jakie można zobaczyć w westernie (mam tu na myśli cały epilog od sceny z gniazdem węży). A jak dodać do tego jeszcze świetną muzykę Elmera Bernsteina, znakomitą piosenkę tytułową i bardzo dobre dialogi (np. "Postrzeliłeś go w dolną wargę? A w co celowałeś?", odp. "W górną" ;)) to otrzymujemy film, do którego chętniej się wraca. Film Coenów nie ma takich perełek ;) Również zdjęcia mnie nie zachwyciły - ten sam operator Roger Deakins znacznie większą kreatywnością wykazał się według mnie w "Zabójstwie Jessego Jamesa..." To nie tak, że nie lubię remaków, bo czasem zdarzają się naprawdę świetne remaki, np. "3:10 do Yumy" z Russellem Crowe'em i Christianem Bale'em jest według mnie równie dobry co pierwowzór z lat 50-tych. Co do filmu Coenów to miałem duże oczekiwania, bo bardzo podobał mi się ich film "To nie jest kraj dla starych ludzi". Ten film stylistycznie przypominał western i dlatego uważałem, że Coenowie do westernu się nadają idealnie i może byłoby lepiej gdyby nie brali się za znany tytuł, tylko opowiedzieli jakąś oryginalną historię. Teraz najbardziej oczekiwanym przeze mnie filmem jest "Django Unchained" w reż. Quentina Tarantino.
UsuńZabieram się już tyle czasu do tego filmu... Z całą pewnością obejrzę, ale kiedy ;)?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.