Ten film to kawałek historii kina - jako klasyka kinematografii i jako opowieść o ludziach, których losy są ściśle związane z Fabryką Snów w okresie jej największego rozkwitu. Chociaż nie można mieć wątpliwości, że dobra koniunktura sprzyjała branży filmowej w latach 50. to prywatne szczęście i zawodowe sukcesy omijają szerokim łukiem bohaterów "Bulwaru zachodzącego słońca". Ta historia obraca się w kręgach niedoszłych gwiazd, bezrobotnych aktorów, niespełnionych scenarzystów i wreszcie tych, którzy swoje najlepsze lata mają już za sobą.
Patrząc z pewnej perspektywy czasowej film Wildera łączy dwa fundamentalne zjawiska: przeszłość filmu i jego przyszłość w postaci nastania kina dźwiękowego. To zderzenie z nową rzeczywistością okazało się bolesne dla wielu artystów ery kina niemego. Od początku lat 30. konsekwentnie byli wykluczani - wówczas odsuwali się w cień albo wciąż czekali na swoją, wielką szansę ponownego zaistnienia w show-biznesie. Ten los nie był obcy aktorom grającym w "Bulwarze" na czele z Glorią Swanson i Erichem von Stroheimem.
Główna bohaterka "Bulwaru zachodzącego słońca", starzejąca się Norma Desmond żyje sławą minionych lat. Kobieta tak przywykła do przeglądania się w oczach swoich admiratorów, że teraz zupełnie nie potrafi się odnaleźć się w nowej rzeczywistości - swoją wartość wciąż odmierza dawnymi występami w filmach niemych. Z przekonaniem twierdzi, że to "ona jest wielka, a kino zrobiło się małe". Jednak Norma nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i próbuje być kowalem swojego losu. W tym celu sama napisała scenariusz, który ma na nowo odtworzyć jej wszystkie drzwi w Hollywood. Zleca poprawienie tego tekstu przypadkowemu scenarzyście, Joe'emu. Całą historię poznajemy właśnie z perspektywy tegoż scenarzysty, który de facto nie ma innych propozycji ani lepszych widoków na przyszłość by móc pogardzić ofertą Normy.
Wielkim atutem produkcji jest niewątpliwie pierwszoosobowa narracja Joe'ego. Jak na bezrobotnego scenarzystę filmów klasy "B" nasz bohater nieustannie popisuje się ciętym językiem i zmysłem obserwacji. Wszystkie jego celne uwagi, a także kwestie pozostałych postaci aż się proszą o spisanie (w trakcie oglądania filmu tak przeczuwałam, że mam do czynienia z poważnym kandydatem do Oscara za scenariusz właśnie). Jednak choć to Joe drwi oraz demaskuje fałszywe oblicze Hollywood to ostatecznie z niego zadrwiono i jego wykorzystano.
Warto zauważyć, że w fikcyjną fabułę filmu wpleciono autentyczne postacie i miejsca - reżyser Cecil DeMille, aktor Buster Keaton grają samych siebie; w tle pojawia się słynna apteka Schwab's czy studio filmowe Paramount; wspomina się o Valentino czy Garbo; a wydarzenia z willi Normy relacjonuje sama Hedda Hopper. Nie wszystko jednak jest tak dopracowane. W moim odczuciu finał, który z pewnością miał być mocnym przypieczętowaniem tej historii okazał się najsłabszym jej elementem. Szkoda, że reżyser nie pokusił się o jakieś oryginalniejsze rozwiązanie - może wyszło efekciarsko, ale trochę nudno. Właśnie tu najlepiej widać wyższość filmu "Wszystko o Ewie" z tego samego roku.
"Bulwar zachodzącego słońca" przypomina nam o tym, że za jedną osobą, która zrobiła karierę w Hollywood stoi tysiące innych, którym się nie powiodło. A nawet ten upragniony i ciężko wypracowany sukces nie jest czymś stałym ani darowanym na całe życie. Jednak emigrantowi z Suchej Beskidzkiej, Billy'mu Wilderowi udało się podbić Hollywood i zapisać się w historii kinematografii. Jak trudna to sztuka niech świadczy choćby "Bulwar zachodzącego słońca".
________________________________________
Moja ocena: 7/10
W rolach głównych: Gloria Swanson jako Norma i William Holden jako Joe |
Główna bohaterka "Bulwaru zachodzącego słońca", starzejąca się Norma Desmond żyje sławą minionych lat. Kobieta tak przywykła do przeglądania się w oczach swoich admiratorów, że teraz zupełnie nie potrafi się odnaleźć się w nowej rzeczywistości - swoją wartość wciąż odmierza dawnymi występami w filmach niemych. Z przekonaniem twierdzi, że to "ona jest wielka, a kino zrobiło się małe". Jednak Norma nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i próbuje być kowalem swojego losu. W tym celu sama napisała scenariusz, który ma na nowo odtworzyć jej wszystkie drzwi w Hollywood. Zleca poprawienie tego tekstu przypadkowemu scenarzyście, Joe'emu. Całą historię poznajemy właśnie z perspektywy tegoż scenarzysty, który de facto nie ma innych propozycji ani lepszych widoków na przyszłość by móc pogardzić ofertą Normy.
Wielkim atutem produkcji jest niewątpliwie pierwszoosobowa narracja Joe'ego. Jak na bezrobotnego scenarzystę filmów klasy "B" nasz bohater nieustannie popisuje się ciętym językiem i zmysłem obserwacji. Wszystkie jego celne uwagi, a także kwestie pozostałych postaci aż się proszą o spisanie (w trakcie oglądania filmu tak przeczuwałam, że mam do czynienia z poważnym kandydatem do Oscara za scenariusz właśnie). Jednak choć to Joe drwi oraz demaskuje fałszywe oblicze Hollywood to ostatecznie z niego zadrwiono i jego wykorzystano.
Warto zauważyć, że w fikcyjną fabułę filmu wpleciono autentyczne postacie i miejsca - reżyser Cecil DeMille, aktor Buster Keaton grają samych siebie; w tle pojawia się słynna apteka Schwab's czy studio filmowe Paramount; wspomina się o Valentino czy Garbo; a wydarzenia z willi Normy relacjonuje sama Hedda Hopper. Nie wszystko jednak jest tak dopracowane. W moim odczuciu finał, który z pewnością miał być mocnym przypieczętowaniem tej historii okazał się najsłabszym jej elementem. Szkoda, że reżyser nie pokusił się o jakieś oryginalniejsze rozwiązanie - może wyszło efekciarsko, ale trochę nudno. Właśnie tu najlepiej widać wyższość filmu "Wszystko o Ewie" z tego samego roku.
"Bulwar zachodzącego słońca" przypomina nam o tym, że za jedną osobą, która zrobiła karierę w Hollywood stoi tysiące innych, którym się nie powiodło. A nawet ten upragniony i ciężko wypracowany sukces nie jest czymś stałym ani darowanym na całe życie. Jednak emigrantowi z Suchej Beskidzkiej, Billy'mu Wilderowi udało się podbić Hollywood i zapisać się w historii kinematografii. Jak trudna to sztuka niech świadczy choćby "Bulwar zachodzącego słońca".
________________________________________
"Bulwar zachodzącego słońca", dramat, 1950 r.
reż. Billy Wilder
oryg. "Sunset Boulevard"
Moja ocena: 7/10
Rzadko ktoś recenzuje starsze kino, ja staram się czasami coś obejrzeć i napisać od pewnego czasu. Ostatnio obejrzałam pierwszy w życiu film z Elizabeth Taylor (Nagle, ostatniego lata) i byłam pod ogromnym, ale to ogromnym wrażeniem jej gry!! Była niesamowita!! Rzadko ogląda się coś takiego. Mam w planach niedługo obejrzeć "Kotkę na gorącym, blaszanym dachu" (widziałaś?;). Oczywiście muszę wreszcie sięgnąć po ten do recenzowany dzisiaj przez Ciebie. Ta narracja kojarzy mi się ze "Słomianym wdowcem". Szczerze mówiąc nawet nie wiedziałam o czym "Bulwar.." jest, nie wiedziałam o tych autentycznych postaciach i tematyce, tym bardziej ważny jest to film. Jeśli chodzi o zakończenie, to niestety zauważyłam, że to właśnie ono często najbardziej kuleje w starszym kinie, np. takich produkcjach jak "Gilda" (zakończenie moim zdaniem koszmarne, kicz i ból) czy np. "Proszę nie pukać" także bardzo średnio w porównaniu do całej produkcji..
OdpowiedzUsuń"Nagle ostatniego lata" widziałam, i w porównaniu do "Kotki ...", (która jest zresztą jednym z moich ulubionych filmów i o której też pisałam) to dla mnie wypada blado. Dlatego czym prędzej obejrzyj sobie "Kotkę", nie tylko Taylor tam błyszczy.
UsuńA skojarzenie ze Słomianym wdowcem może być faktycznie na rzeczy, bo oba te filmy ("Bulwar" i "Wdowiec") wyreżyserował ten sam człowiek czyli Billy Wilder.
Haha o tym nie wiedziałam, no to dobrze mi się skojarzyło ;) Wczoraj przeczytałam już recenzję "Kotki.." i kilka innych, jeszcze dzisiaj obejrzę ;)
Usuń