Wyobrażam sobie miny widzów, którzy obejrzeli ten film w latach 50. w ten sposób pierwszy raz stykając się z dysocjacyjnymi zaburzeniami osobowości (zarówno w życiu jak i na wielkim ekranie). Obraz dosadnie przedstawił mi problem i zapewne pozostawił z wieloma pytaniami oraz refleksjami na ten właśnie temat. Ja natomiast po raz pierwszy zetknęłam z tą samą kwestią przy okazji innego filmu pt. "Sybil". Niemniej jednak to film Johnsona pozostaje pierwszym poważnym przedstawicielem podejmującym tę tematykę przez co zasługuje na szczególną uwagę.
Pierwszą rzeczą, która ma przemówić do wyobraźni odbiorców jest fakt, że "Trzy oblicza Ewy" to historia prawdziwa. Zaraz na początku oznajmia nam o tym jakiś poważny jegomość - nawiasem mówiąc nieco to dziwne rozwiązanie by film fabularny rozpoczynać jak dokument. Później jest już zupełnie normalnie (przynajmniej jeśli chodzi o konstrukcje dramatyczną obrazu). Główną i tytułową bohaterką jest Ewa, która cierpi na silne migreny i zaniki pamięci. Zgłasza się z tym problemem do psychiatry, który odkrywa u niej osobowość mnogą. Trzeba zaznaczyć, że diagnoza ta należała w tamtych czasach do równie odważnych jak i rzadkich przypadków.
Zarys fabuły tego typu filmów jest zwykle podobny. Nie oznacza to jednak, że jest nudny - sama historia jest już wystarczająco niecodzienna, wystarczy więc tylko umiejętnie ją przedstawić. Widz jest konfrontowany z bolączkami Ewy - w tym przypadku z jej trzema alter ego, które skutecznie zaburzają jej normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. To co następuje później to etap leczenia i szukania powodów jak "to" się zaczęło. Poznanie przyczyn jest istotnym elementem na drodze do wyzdrowienia. A jak to się skończyło dla naszej bohaterki dowiecie się jeśli obejrzycie film.
Zarys fabuły tego typu filmów jest zwykle podobny. Nie oznacza to jednak, że jest nudny - sama historia jest już wystarczająco niecodzienna, wystarczy więc tylko umiejętnie ją przedstawić. Widz jest konfrontowany z bolączkami Ewy - w tym przypadku z jej trzema alter ego, które skutecznie zaburzają jej normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. To co następuje później to etap leczenia i szukania powodów jak "to" się zaczęło. Poznanie przyczyn jest istotnym elementem na drodze do wyzdrowienia. A jak to się skończyło dla naszej bohaterki dowiecie się jeśli obejrzycie film.
Kolejnym powodem dla którego warto mówić o tym obrazie jest rewelacyjna kreacja aktorska Joanne Woodward jako Ewy. Woodward była wtedy początkującą, bo 27-letnią aktorką ze skromnym stażem. Niemniej odważnie stanęła przed wyzwaniem i podołała mu znakomicie. W niecałe 1,5 godziny zdołała sugestywnie stworzyć się trzy odrębne wcielenia Ewy. Woodward grała całą sobą - poczynając od tembru głosu przez gestykulacje kończąc na mimice twarzy. Wiedziała, że diabeł tkwi w szczegółach dlatego zadbała o nie. Każda osobowość bohaterki różni się od siebie w niemal wszystkich aspektach. Warto to zobaczyć! Ciężka praca Joanne przyniosła efekty - Oscar dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej w 1958 roku powędrował właśnie do niej.
A jak historia zatoczyła koło? Woodward w 1976 roku przyjęła rolę doktor psychiatrii Cornelii Wilbur w filmie "Sybil" (dramacie o młodej dziewczynie z dysocjacyjnymi zaburzeniami osobowości). Ja natomiast pisałam kiedyś o jego remake'u z 2007 roku (tutaj).
Trudno mi oceniać "Trzy oblicza Ewy" nie patrząc przez pryzmat moich prywatnych zainteresowań. W każdym razie nie mogę powiedzieć złego słowa o filmie. Dialogi trafiają w sedno ukazując brak zrozumienia (czy wręcz niedowierzanie) otoczenia na ekstremalne problemy Ewy. Być może w paru momentach odczułam niedosyt, ale zmotywował mnie on tylko do dalszego drążenia tej kwestii. Możecie więc się spodziewać, że to nie ostatni post w tym temacie.
Moja ocena: 8/10
Trudno mi oceniać "Trzy oblicza Ewy" nie patrząc przez pryzmat moich prywatnych zainteresowań. W każdym razie nie mogę powiedzieć złego słowa o filmie. Dialogi trafiają w sedno ukazując brak zrozumienia (czy wręcz niedowierzanie) otoczenia na ekstremalne problemy Ewy. Być może w paru momentach odczułam niedosyt, ale zmotywował mnie on tylko do dalszego drążenia tej kwestii. Możecie więc się spodziewać, że to nie ostatni post w tym temacie.
"Trzy oblicza Ewy", dramat, 1957 r.
reż. Nunnally Johnson
oryg. "The three faces of Eve"
Moja ocena: 8/10
Ciekaw jestem tej ponoć wybitnej kreacji Joanne Woodward. Jej mąż Paul Newman musiał na pierwszego Oscara czekać do lat 80, a Joanne już za drugą kreację została wyróżniona. Jednak Oscar wbrew pozorom nie pomaga w karierze, bo w następnych latach Joanne miała niewiele ciekawych ról, a Newman w każdej dekadzie stworzył jakąś znakomitą kreację w znakomitym filmie :)
OdpowiedzUsuńA propos drugiego zdania - za trzecią a nie drugą kreację :)
UsuńPowiem jeszcze, że w filmie gra świetny aktor drugoplanowy Lee J. Cobb (to zapewne on jest na tym powyższym zdjęciu). Domyślam się, że i dla niego też warto obejrzeć ten film.
Joanne była podobno jeszcze lepszą aktorką niż Paul. A apropos jej kariery to zacytuje zdanie z biografii Newmana "Niejedna aktorka zyskała wielką szansę dzięki roli, którą Joanna odrzuciła tylko dlatego, że nie mogłaby być wtedy razem z Paulem". A ja mam wielką ochotę by obejrzeć chociaż niektóre z tych filmów, które zrobili razem np. "Rachelo, Rachelo" czy "Bezbronne nagietki".
UsuńOstatnio stwierdziłam, że wśród najciekawszych filmów najwięcej jest tych, które powstały na podstawie książek albo prawdziwych wydarzeń :) Podoba mi się pomysł na fabułę, z pewnością trudno było wcielić się w jednym filmie, grając jedną osobę, we właściwie trzy bohaterki. A fakt, że jakiś czas później Woodward zagrała psychiatrę, to dość zabawny zbieg okoliczności :) Jestem ciekawa zwłaszcza jej roli, bo już trochę o niej słyszałam.
OdpowiedzUsuń