Symbolem moich zgubnych obyczajów niech będą pierwsze z brzegu: nieprzeczytana trylogia amerykańska Philipa Rotha, powieści Majgull Axelsson, Williama Styrona albo jeszcze "Z zimną krwią" Capote. Z tą ostatnią zdążył już nawet zapoznać się mój tata (czytający średnio jedną książkę na rok) kwitując ją zwięzłymi słowami "bardzo dobra" (jak na osobę, która nie ma w zwyczaju uzewnętrzniać się to i tak wylewny komentarz). Z filmami mam podobnie. Tyle jeszcze przede mną! Chodzą za mną od dawna zaległe filmy Richarda Brooksa, podobno świetne "Miejsce na górze" z 1959 roku, polecane "Najlepsze lata naszego życia" oraz wiele nowości filmowych, które powoli przestają w ogóle być nowościami. Takim samym sposobem ominęło mnie też wiele pierwszorzędnych seriali.
Nie wiadomo na co tak naprawdę czekam, ale pewne jest, że wykazuje nadzwyczajną wprost cierpliwość i samokontrolę w trzymaniu się na dystans od przedmiotów moich zainteresowań. W międzyczasie zadowalam się innymi - nierzadko poślednim - tytułami i spędzam, jeśli nie marnuje czas w takim towarzystwie. Czyżbym chciała mieć porównanie na przyszłość? Lubię też zdawać się na zupełne przypadki odkrywając wartość i piękno dokładnie tam gdzie się tego nie spodziewam. Wyjątkowo cenię sobie też powtórki. Dlatego takie "Pulp Fiction" nie widziałam wcale, ale za to "Bękarty wojny" tego samego reżysera znam już na pamięć. Niedawno widziałam też po raz wtóry "Dom z piasku i mgły" zamiast w końcu przeczytać literacki pierwowzór.
Cudo! [Źródło zdjęcia] |
Takie i podobne podejście można z łatwością przełożyć na wiele dziedzin życia. Ale w tym szaleństwie jest metoda, bo odmawiając sobie takich drobnych przyjemności życia celebrujemy tylko moment ich nadejścia. Przy okazji wierzymy też, że nasza cierpliwość zostanie sowicie nagrodzona. To jeszcze nie katastrofa. Cały szkopuł polega na tym by nie przesadzić, bo odwlekając w nieskończoność taką długo wyczekiwaną chwilę tracimy tylko czas. Przecież każda przeczytana książka będzie mieć większą wartość niż "teoretycznie najlepsza" nieprzeczytana, bo wiążą się z nią nasze indywidualne wspomnienia i emocje. Poza tym wraz z upływającym czasem rosną też nasze oczekiwania i spodziewamy się potem już Bóg wie czego. A smak takiego rozczarowania okazuje się wtedy wyjątkowo gorzki.
Tak przynajmniej podpowiada mi racjonalna strona mojej natury. Jednak moja prawdziwa natura ma chyba zupełnie inne zdanie na ten temat, bo domaga się, by najpierw trochę się pouganiać za przysłowiowym króliczkiem nim (jeśli w ogóle) się go złapie. W tym tkwi cała przyjemność, a ja mogę o tym poświadczyć. Idąc dalej tym tropem chyba mogę się uważać za osobę, która odnajduje radość w samej drodze, a nie dopiero u jej celu. Każdy obrany zamiar stanowi niejako pretekst do podążania w określonym kierunku, a to już samo w sobie potrafi być wystarczająco satysfakcjonujące. Ha, jak wiele mówią o tobie twoje zaległości!
Chyba każdy bibliofil ma podobne dylematy. Gromadzimy książki i stale jest jakiś zapasik nieprzeczytany... Ja podchodzę do tego inaczej. To mój zapasik na "czarną godzinę" i lubię wiedzieć, że stale jeszcze coś na mnie czeka. Czekam, aż poczuję przyciąganie którejś książki. Problem w tym, że gust się zmienia i co jakiś czas natykam się na książkę, której dziś już bym nie kupiła...
OdpowiedzUsuńOj, ja też tak mam. Nurtuje mnie chyba chore pytanie w głowie 37-latki, że nie zdążę przeczytać i obejrzeć wszystkiego zanim umrę.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane, trafione w punkt ;)
OdpowiedzUsuńSkąd ja to znam :) Moje zaległości piętrzą się z roku na rok - nałogowo kupuję książki i filmy, ale nadrabiam znacznie później. Są tytuły, do których nie zajrzałam ani razu. Tłumaczę to sobie tym, że jak z finansami będzie kiepsko, to zadrobię wszystko. Plus wrócę do buszowania w bibliotekach.
OdpowiedzUsuń