Po takich dokumentach jak "Zatoka delfinów" trzeba czasu by ochłonąć. W moim przypadku parę miesięcy. Inaczej wyszedłby z tego rozhisteryzowany bełkot. Jednak emocje wciąż jeszcze nie opadły, bo gotuje się we mnie na wspomnienie tego filmu. Pisanie o nim nie należy do przyjemności, podobnie jak jego oglądanie. Ale bez wątpienia trzeba o tym mówić.
Oceany spływają krwią
Nic
nie było w stanie przygotować mnie na to co zobaczyłam w "Zatoce
delfinów". A przecież wiedziałam do czego zdolni są Japończycy, bo
wcześniej miałam za sobą choćby program "Bitwa
o wieloryby" o połowach waleni u wybrzeży Antarktydy. To jak walka
z wiatrakami - Japończycy nic sobie nie robią z ochrony tego gatunku ani z
ekologów, którzy na otwartym oceanie wychodzą im naprzeciw i robią wszystko by
utrudnić im połowy. Kpiną jest gdy kolejny martwy wieloryb leży na pokładzie, a
obok niego tablica potrafiąca usprawiedliwić każdą taką rzeź: "wyłącznie
do celów badawczych".
"Każdy delfin przepływający u wybrzeży Japonii ryzykuje życiem"
Ale wróćmy do właściwego tematu czyli "Zatoki delfinów". Ten amerykański dokument obnaża czyste bestialstwo w traktowaniu delfinów butlonosych w Taiji (Japonia). Przewodnikiem dla ekipy filmowej staje się człowiek, który w latach 60. zajmował się szkoleniem delfinów na potrzeby przemysłu filmowego i wodnych parków rozrywki. Do podopiecznych Richarda O'Barry'ego należały wówczas delfiny z telewizyjnego hitu "Flipper". W pewnym momencie jednak zmienił on zupełnie stanowisko i wszystkie swoje wysiłki skierował na rzecz ochrony praw tych zwierząt. Najokrutniejsze przejawy ich wykorzystywania spotkał właśnie w Japonii.
Richard O'Barry - od tresera do aktywisty. |
Ani Richard O’Barry ani ekipa filmowa nie byli mile widziani w Japonii. Filmowali z ukrycia, bo na każdym kroku byli śledzeni i obserwowani. Niezupełnie wiedzieli jaki będzie rezultat ich pracy, ale przeczuwali, że tuż pod ich nosem dzieje się coś złego. Zaopatrzeni w profesjonalny sprzęt do nagrywania z ukrytej kamery odkrywają w końcu do jakich scen dochodzi w dobrze osłoniętych zatoczkach gdzie zaganiane są całe stada delfinów. Rozmiar bestialstwa jakiego dopuszczają się Japończycy przeszedł ich najgorsze przypuszczenia. Niestety.
Przy takim filmie trudno odsunąć na bok emocje. Większość reportaży o podobnej tematyce sprawia mi dosłownie ból. Mam wtedy wrażenie jakbym dostała solidny cios w brzuch. Nie inaczej czułam się oglądając "Zatokę delfinów". Gdy dowiedziałam się, że film w 2010 r. dostał Oscara w kategorii dokument (plus wiele innych prestiżowych nagród) byłam pozytywnie zaskoczona. Cieszę się, że doceniono w końcu film oraz ludzi, którzy walczą naprawdę w słusznej sprawie. Nie robią tego dla pieniędzy, wyróżnień czy sławy. Sukces jest tu mierzony liczbą ocalonych delfinów. Te nagrody są przede wszystkim gwarantem, że więcej ludzi usłyszy o filmie i dowie się o strasznym losie delfinów w Japonii.
Wymierne skutki emisji filmu |
"Zatoka delfinów", dokumentalny, 2009 r.
reż. Louie Psihoyos
oryg. "The cove"
Moja ocena: 8/10
ja byłam na tym filmie w małym kinie studyjnym. był dla mnie o tyle ważny, że od dziecka fascynowąły mnie delfiny. przyznam, że płakałam na seansie, po prostu płakałam. najbardziej zapadł mi w pamięci ten moment, gdy pokazany jest widok z kamery umieszczonej w wodzie - nagle woda zabarwia się krwią. tylko to, nie potrzeba więcej słów. film strasznie poruszający, i dobrze, że nagłaśnia się to, co się tam dzieje.
OdpowiedzUsuń